Kiedy, mając dziesięć lat, usłyszałem od rodziców, że czeka nas przeprowadzka do Rzymu, Wiecznego Miasta, byłem zszokowany. W mojej rodzinnej Warszawie miałem już wtedy swoich dobrych kolegów, miejsca, do których się przywiązałem, a także piękne wspomnienia łączące mnie z nimi. Pamiętam, że kiedy klasa uroczyście mnie pożegnała, a ja zrozumiałem, że moje życie potoczy się zupełnie inaczej, niż myślałem. To właśnie wtedy, 15 lat temu, rozpoczęła się moja osobista Odyseja.
Początki, jak to zwykle bywa, były trudne, a nowa rzeczywistość nie oszczędzała trudów. Trafiłem do bardzo dobrej katolickiej szkoły Santissima Trinità, ale brak znajomości języka, różnice w mentalności, a nawet podejście rówieśników niepojmujących mojego braku operowania włoskim z czasem odbijały się na psychice. Co prawda próbowałem się porozumiewać po angielsku, ale niewiele wówczas z tego wychodziło. Na lekcjach z włoskiego miałem właściwie oddzielny, bardziej podstawowy program, a w domu miałem udzielane korepetycje. Jedynym przedmiotem, który w zasadzie nie wymagał żadnego wsparcia językowego, była matka wszystkich nauk – matematyka. Warto wspomnieć, że kwestie dyscyplinarne w szkołach włoskich różniły się od tych, które pamiętam z Polski: atmosfera była luźniejsza, ale niekoniecznie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, gdyż niekiedy w klasach panował kompletny chaos. Wszystkie te czynniki złożyły się na dość brutalne konsekwencje, gdyż jak wyjeżdżałem z Warszawy, byłem raczej ekstrawertykiem, z przyjemnością nawiązywałem nowe znajomości i znajdowałem wspólne tematy, ale dopiero przyjazd do Rzymu uświadomił mi, jak ważną cechą jest możliwość swobodnego porozumiewania się i co się stanie, kiedy tej możliwości zabraknie. W ciągu kilku lat dość mocno zamknąłem się w sobie i stałem się niepewny, czego efekty czuję do dziś.
Swego rodzaju azylem dla uczniów i dzieci, skrawkiem polskiej ziemi na obczyźnie, stała się Szkoła Polska im. Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Rzymie, mój pierwszy i najważniejszy łącznik z włoską Polonią w Rzymie oraz z moimi rówieśnikami, w większości urodzonymi we Włoszech. Zajęcia odbywały się raz w tygodniu, po południu, a przedmiotami były polski i historia, skutecznie utrwalające wiedzę o Polsce, Polakach i polskiej tożsamości. Były to czasy, kiedy, niestety, polska tożsamość była jeszcze źródłem kompleksów dla wielu osób, lecz uważam, że dydaktyczna – i nie tylko taka – rola nauczycieli przyczyniła się do zmiany tej tendencji o 180 stopni. Przynajmniej kilku osobom udało się przekuć kompleks w dumę albo cechę pozytywnie wyróżniającą w społeczeństwie tak barwnym, jak to włoskie. Ja również, choć nie cierpiałem z powodu takich kompleksów – gdyż pochodziłem z rodziny silnie powiązanej z polską historią – nauczyłem się używać polskości jak swojego rodzaju wizytówki, jednocześnie nie porzucając procesu integracji z rzymską i włoską kulturą.
Z czasem rola polskiej szkoły urosła z placówki szkolnej do prawdziwej liczącej się wspólnoty, która organizowała różnego rodzaju uroczystości i programy. Było ich wiele, ale wśród tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć, były „Tadeuszalia” – konkurs recytacji „Pana Tadeusza” z 2007 roku, coroczne jasełka czy Spartakiada, wymiana uczniowska ze szkołą polską w Atenach oraz różne wydarzenia tworzone we współpracy z Ambasadą RP w Rzymie.
Wraz z rozpoczęciem liceum otworzył się nowy etap. Kiedy już opanowałem język w stopniu umożliwiającym swobodne porozumiewanie się oraz zmieniłem środowisko, nawiązanie nowych relacji stało się o wiele bardziej przystępne. Wreszcie zacząłem zapuszczać korzenie i przesiąkać włoskim folklorem i zwyczajami. Wybrałem klasę z profilem językowym, zważając na moją specyficzną sytuację życia na rozdrożu kultur i zamiłowanie do przedmiotów humanistycznych. W przeciwieństwie do o wiele bardziej powszechnej w Polsce tendencji liceów ogólnokształcących Włosi stawiają na większą specjalizację młodzieży, co może nieść za sobą zarówno pozytywne, jak i negatywne skutki. Edukacja w ten sposób otrzymana pozwoliła mi zagłębić się w język, kulturę i literaturę nie tylko włoską i polską, ale także angielską, francuską i hiszpańską. Był to moment, w którym należało iść za ciosem, dlatego też zacząłem spoglądać ponad horyzont. W 2012 roku zgłosiłem się do programu Change The World Model United Nations, gdzie jako delegat państwa członkowskiego brałem udział w symulacji obrad Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku. Wiedziałem już, że przyszłość muszę powiązać z działaniem międzypaństwowym i międzykulturowym, do którego najlepiej przygotowało mnie samo życie.
Po ukończeniu liceum i zdaniu egzaminu maturalnego zarówno we włoskiej, jak i polskiej szkole dostałem się na kierunek prawniczy na uczelni LUISS w Rzymie. W tym czasie, w miarę możliwości, starałem się angażować w działalność polonijną, choć wraz z ukończeniem szkoły polskiej stało się to o wiele bardziej ograniczone. Kilka lat wcześniej ucieleśniłem moje zamiłowanie do historii w postaci krótkiego filmu dokumentalnego pt. „Drogi do Wolności”, opowiadającego o tułaczce oraz ciężkiej przeprawie polskich żołnierzy z 2 Korpusu Gen. Władysława Andersa, którzy również zostali wysłani na swoistą Odyseję w służbie ojczyźnie. Film ten został doceniony na konkursie polonijnym „Być Polakiem” którego gala finałowa zorganizowana była w sali balowej Zamku Królewskiego w Warszawie i była dla mnie niezwykłym przeżyciem. Jeszcze bardziej niezwykła była organizowana dla laureatów podróż po Polsce z rówieśnikami, Polonusami z całego świata od Kanady po odległy Kazachstan, z którymi miałem okazję wymienić się doświadczeniami. Moja historia została również przedstawiona na wystawie „Oblicza Polonii”, którą zaprezentowano w Instytucie Polskim w Rzymie, a następnie na EXPO 2015 w Mediolanie oraz w Sejmie RP.
W 2018 ukończyłem program „Akademia Młodych Dyplomatów” w Warszawie, a w kwietniu 2020 roku ukończyłem studia ze specjalizacją prawo międzynarodowe i obecnie przygotowuję się do kolejnych wyzwań, choć w dobie pandemii nie jest to łatwe. Nie wiem, gdzie mnie los poniesie, bo chociaż jeszcze kilka lat temu byłem przekonany o chęci powrotu do Warszawy, mojej Itaki, coraz bardziej czuję potrzebę zachowania pewnej elastyczności i chcę żyć wszędzie po trochu, dopóki jest na to czas. A i sam Rzym łatwo się z serca nie wyrwie, bo „Roma magica” (Rzym pełen magii) potrafi zaczarować na dobre.
Jeśli jest coś, czego mnie życie we Włoszech nauczyło, to poczucie, że najpiękniejsze przygody mogą mieć ponure początki, ale trud z czasem się zwraca, wieńcząc każdą przygodę momentem spełnienia i triumfu.
Paweł Rzepczak
Lubisz portal polonijny POLONIA TO MY? Dziękujemy!
Polub też nasz fanpage na Facebooku i udostępnij posty.
Powiedz o nas znajomym; jesteśmy też na Instagramie!